Po długim czasie przyszła chwila, aby przelać tu urywek mojej teraźniejszości. Wino się skończyło, więc mogę już spokojnie pisać tak, jak jest. Na chwilę obecną sprawa ma się tak, że Tomasz się do mnie nie odzywa (bo i po co?), a ja nie mogę się z tym pogodzić. Jednego dnia obiecuję sobie, że odpuszczę i więcej go nękać nie będę, a następnego dwoję się i troję, aby odnowić znajomość. Od momentu ostatniego wpisu zdążyłam się wiele nasłuchać o rzekomych przewinieniach mojego lubego. Tylko, że teraz jestem święcie przekonana, iż są to bzdury wymyślone przez tych, co to nie mają rozrywki w życiu i szukają atrakcji w wyimaginowanych występkach ludzi obcych i całkowicie niewinnych. Czyhają tylko na jakąś spektakularną intrygę, która wprowadziłaby trochę koloru w ich życie. Tylko co to za przyjemność rzucać błotem w przyzwoite osoby i patrzeć na ich cierpienie?
Starałam się "odkochać". Teraz wiem, iż była to nieudolna próba wmówienia sobie, że Tomasz nic dla mnie nie znaczy. W dalszym ciągu go kocham. Całą sobą - duszą i sercem, a nawet ciałem, gdyby chciał. A on? Mam wrażenie, że celowo mnie unika. To głupie, ale naprawdę - tak to wygląda. I tylko myśl, że jeszcze go spotkam ratuje mnie przed kompletnym zatraceniem się w rozpaczy. Niestety, nie potrwa to zbyt długo. To jego ostatni rok. Na samą myśl robi mi się przykro. Nie wyobrażam sobie tego, bo jak to - żyć bez niego? Obiecałam sobie, że nigdy mu nie powiem, co mi na sercu leży, ale nie wiem, czy zdołam się opanować. Już tydzień temu byłam bliska wysłania mu sms-a o banalnej, ale jakże prawdziwej treści: "Kocham Cię". Wszystko, co dobre - kiedyś się kończy. Nie wiem, czy ta, nazwijmy to, "przygoda" przyniosła mi specjalnie dużo dobroci. Muszę jednak przyznać, że Tomasz miał wpływ na to, jaka teraz jestem. Można by rzecz, iż zostałam ukształtowana w cierpieniu, co wpłynęło na moją wrażliwość. Jakbym w tej chwili miała mu coś powiedzieć, byłoby to na pewno słowo "dziękuję".  

Na wstępie pragnę uspokoić pewną osobę, która bała się, że mamy słabość do tego samego kapłana. Otóż zmieniłam imię "mojemu" księdzu, o czym nie wspomniałam wcześniej. Czyli, żeby było klarownie, "mój" ksiądz nie ma na imię "Tomasz", jednak nadal będę określać go tym imieniem.
Sporo się wydarzyło przez ten czas. Nie pisałam, bo nie byłam w stanie. Wszystko przez to, że okazało się, iż "Pan Idealny" wcale nie jest taki święty. Ma kochankę. Jak się o tym dowiedziałam, myślałam, że szlag mnie trafi! Poczułam się zdradzona, upokorzona i oszukana. Nigdy nie podejrzewałabym go o coś takiego! Wiem, nie jestem lepsza od tej kobiety, bo, gdybym tylko mogła, pewnie wskoczyłabym na jej miejsce. To nie zmienia jednak faktu, że Tomasz mnie rozczarował. Ile teraz warte są jego rady i pouczenia? Nic. Po co głosi Słowo Boże, skoro się do niego kompletnie nie stosuje? Zresztą, nieważne. Za pięć dni wyruszam na pielgrzymkę. On też idzie. I ona również. Nie wiem, czy to zniosę. Na pewno będzie ciężko. Nie wyobrażam sobie, bym mogła ze spokojem obserwować, jak się do siebie nawzajem wdzięczą. Powinnam dać sobie z nim spokój. W sumie już było całkiem dobrze. Do czasu. Boję się, że po pielgrzymce będę na nowo przeżywać koszmar po rozstaniu z nim. Właściwie jestem tego pewna. Mam mieszane uczucia co do tej pielgrzymki. Możliwe, że przyniesie więcej szkody niż pożytku. Spróbuję cieszyć się z obecności Tomasza na pielgrzymce. Potraktuję to jako Boże błogosławieństwo...

Ostatnie dwa dni dowiodły mi, że o Tomaszu nie tylko nieustannie myślę, śnię i wyję jak idiotka po nocach, ale także każdą rzecz, jaką czynię - robię to dla niego. Każdy mój sukces, uśmiech... łudzę się, że on to czuje. Właściwie stan, w którym od jakiegoś czasu się znajduję większość ludzi określiłaby jako beznadziejny. Ja sama tak myślałam. Do dnia wczorajszego, kiedy to udało mi się cały mój smutek i żal wykorzystać do czegoś... pięknego. Tak, moje cierpienie stało się pięknem dla osób, które mogły to widzieć. Recytowałam wiersz. Ciężko określić jego typ, ale ja miałam z niego zrobić "wiersz-płaczkę". Kompletnie nie wiedziałam, jak się za to zabrać. Postanowiłam wzbudzić w sobie smutek. Pomyślałam o Tomaszu, o tym, że go straciłam. Starałam się "wpasować" go w treść wiersza i... zaczęłam mówić. Każde słowo płynęło prosto z serca, topiłam je w bólu i wypuszczałam na zewnątrz. Dzisiaj jednak nie mogłam tego zrobić. Nie potrafiłam, nie chciałam znowu tego przeżywać. Uświadamianie siebie potrafi naprawdę boleć.

Hmm, od czego by tu zacząć... Może od tego, że dzisiaj jest mi wyjątkowo smutno, bowiem mało jest rzeczy gorszych od urodzin spędzonych w samotności, w dodatku ze świadomością, że nic nie znaczymy dla osoby, za którą oddalibyśmy życie. Tomasz chyba nawet nie zna daty mojego urodzenia. Wczorajszy dzień był koszmarny, miałam nadzieję, że może dzisiaj wszystko będzie piękne, ale gdzie tam! Dobrze, że przynajmniej środa była cudowna... O tak, tegoroczny Popielec mogę nazwać prezentem od Boga. Zacznę od tego, iż nie udało mi się przekabacić rodziców i być w niedzielę na mszy odprawianej przez x.Tomka. Starałam się o tym nie myśleć zbyt wiele, chociaż było mi żal straconej szansy. Przedwczoraj udałam się na mszę. Niby nie przyszłam na ostatnią chwilę, jednak ławki w większości były już zajęte. Powolnym krokiem przemierzałam kościół, uważnie rozglądając się za wolnym miejscem. Modliłam się w duchu, abym się gdzieś wcisnęła, ponieważ nienawidzę się cofać i wić po kościele jak tasiemiec po jelitach. Okazało się, że na przodzie są wystarczające luzy, więc zajęłam miejsce w trzeciej ławce. Mogłam być z siebie dumna - przede mną siedziały tylko dwie małe dziewczynki, więc nikt mi nic nie zasłaniał. Właśnie rozstrzygałam w głowie jakąś ważną kwestię związaną z moją wiarą, kiedy nagle ktoś obok mnie śmignął. To był ksiądz, ale nie proboszcz. Przyjrzałam się mężczyźnie. Kogoś mi przypominał, jednak mogłam go oceniać jedynie po budowie ciała, gdyż był odwrócony i nie widziałam jego twarzy. Zniknął w zakrystii. Usilnie próbowałam sobie przypomnieć kim on jest lub kogo mi przypomina i końcu do mnie dotarło. To był Tomasz! Pewnie się dziwicie, jak ja mogłam go nie rozpoznać, ale uwierzcie mi - bardzo się zmienił. Myślałam, że nie wyrobię, z emocji cała się trzęsłam. Taa... żeby tylko to... Byłam pewna, że Tomasz usiądzie w konfesjonale, a mszę odprawi proboszcz, jednak stało się na odwrót. I wtedy oto dostałam głupawki... Chichrałam się jak jakiś psychol przez bite 5 minut mszy, aż w końcu udało mi się przerwać napad śmiechu. Niby co chwila musiałam się doprowadzać do porządku, ale co tam... Skrzydlactwo szalało w brzuchu na całego. Nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Chyba pierwszy raz w życiu przeżyłam coś takiego. Chociaż... nie, nie pierwszy. Takie silne emocje towarzyszyły mi również wtedy, gdy 28.02.12r. wróciłam po feriach do szkoły. Schodziłam ze schodów, dostrzegłam Tomasza i już wiedziałam, że nie mogę bez niego żyć. To było jak grom z jasnego nieba. Dokładnie pamiętam w co był ubrany tamtego dnia. To jest nie fair, że nie mogę go widywać codziennie! Żebym chociaż znała datę naszego kolejnego spotkania... Mogę jedynie przypuszczać, że starą szkołę odwiedzę w maju, ale czy zobaczę się z nim? A jeżeli miałabym go już nigdy nie spotkać? Czasami robię sobie wyrzuty, że kiedykolwiek pozwoliłam sobie na miłość do Tomasza, ale gdy przypomnę sobie wszystkie nasze wspaniałe chwile, dochodzę do wniosku, że warto było. Teraz cierpię, lecz jeszcze całkiem niedawno ta miłość dawała mi tyle szczęścia i siły, uskrzydlała mnie. To takie dziwne uczucie - x.Tomka nie ma w pobliżu, lecz wystarczy, że o nim pomyślę, a zaczynam czuć ucisk na żołądku i uśmiecham się. Miałam pozwolić mu o sobie zapomnieć, jednak nie mogłam się powstrzymać i po raz kolejny, jak w ubiegłym roku, poprosiłam przyjaciółki, by ze względu na mój stan, zechciały wspólnie ze mną wysłać Tomaszowi walentynkę. Postanowiłyśmy wykorzystać młodszą koleżankę, aby dostarczyła kartki (jedna była dla ks.Tomasza, drugą dla jaj wysłałyśmy takiej jednej nauczycielce) do gimnazjalnej poczty walentynkowej. Niestety, poczta już nie chciała ich przyjąć, gdyż zakończył się "nabór", dlatego nasza koleżanka zechciała pobawić się w listonosza i postanowiła dostarczyć walentynki osobiście. Dzisiaj moja przyjaciółka powiedziała mi, że nasza koleżanka znalazła tylko jednego adresata. Jutro mam się dowiedzieć o kogo chodzi. Mam nadzieję, że Tomasz dostał swoją... Tylko coś czuję, że to właśnie on nie pojawił się w szkole i nie dostał od nas walentynki. Będę musiała jakoś to zdzierżyć. Ważne, że widziałam go w środę. Trochę się zawiodłam, bo z początku nawet na mnie nie spojrzał, nie obdarował uśmiechem, lecz później to ja unikałam jego spojrzenia, po prostu nie mogłam. W ogóle to spotkanie, a szczególnie chwila, kiedy uporczywie się we mnie wpatrywał, przypomina mi scenę z filmu "Uwierz w ducha", kiedy Sam (Patrick Swayze) żegna się z Molly (Demi Moore)... Z tą różnicą, że ja się jeszcze kiedyś z Tomaszem spotkam... Przynajmniej mam taką nadzieję...

27.01.13r. nie dałam rady wstać na 11.00 do mojego parafialnego kościoła (wiadomo, po osiemnastce...), jednak nie miałam zamiaru opuścić mszy. Istniała jeszcze jedna opcja. Mogłam udać się do sąsiedniej parafii na mszę o 17.00. I tak też zrobiłam. To była parafia Tomasza. Nikt nie ma pojęcia, co działo się we mnie przez cały czas oczekiwania. Tuż przed samym wyjściem nie mogłam się opanować - śmiałam się, latałam z kąta w kąt i jednocześnie cała drżałam z ekscytacji oraz... strachu. Tak, bałam się. Nie miałam pojęcia, jaka będzie moja reakcja, gdy wyjdzie na ołtarz. Chociaż do mszy było jeszcze dobre 15 minut, zaraz po wyjściu z samochodu pognałam jak na anielskich skrzydłach do kościoła. Tak bardzo pragnęłam tego spotkania. Zbyt długo go nie widziałam i w tym momencie czułam całą tęsknotę skrywaną przed światem głęboko w sercu. Słychać dzwonek - sygnał, że msza właśnie się rozpoczyna. Organista zaczyna grać, wychodzą ministranci, czuję jak mi serce rośnie i wali, niczym oszalałe. I nagle... koniec, bo akurat tej mszy nie odprawiał Tomasz. Zrobiło mi się niesamowicie przykro, ale po chwili zaczęłam mieć wyrzuty sumienia, ponieważ pojawiłam się na tej mszy głównie ze względu na Tomasza i w tym momencie pojęłam, że się jeszcze od niego nie uwolniłam. Przez jedną złą decyzję cała moja ciężka praca, by móc na chwilę o nim zapomnieć, poszłaby na marne. Ale to nie koniec opowieści. Dwa dni temu też wszystko się jakoś tak ułożyło, że musiałam udać się na tę samą mszę do parafii Pana Wyczekiwanego. Taa, "musiałam"... Chciałam i już, nie mogę wiecznie szukać usprawiedliwienia. Tym razem byłam pewna, iż go spotkam (dowiedziałam się od koleżanki, że tydzień wcześniej miał na wcześniejszą godzinę, więc wychodziła jego kolej, by odprawić tę o 17.00). I znowu ta sama bajka, było nawet gorzej. Nie dość, że wszędzie było mnie pełno, to jeszcze poganiałam rodziców, by się streszczali, bo nie możemy się spóźnić. Uśmiechnięta od ucha do ucha weszłam do kościoła i dumnie zajęłam to samo miejsce, co tydzień wcześniej (z wręcz idealnym widokiem na ołtarz). W głowie rodziły mi się różne scenariusze przebiegu mszy. Przygotowałam się nawet na to, iż Tomasz mnie nie zauważy albo, co gorsza, zignoruje moją obecność. Nie byłam gotowa na jedno... Nie chciałam dopuścić do siebie myśli, że może się nie pojawić i ponownie spotka mnie ogromny zawód. Zaczęłam rozglądać się po kościele - tak dawno mnie tam nie było. Spojrzałam na obraz św. Faustyny i przypomniały mi się rekolekcje (kiedyś dokładniej o nich opowiem). To były wspaniałe chwile... To były nasze wspólne chwile. Z zamyślenia wyrwał mnie dźwięk dzwonka. Stanęłam na baczność z niecierpliwością oczekując "mojego" kapłana. Wyszli ministranci. Wzięłam głęboki wdech, bo zaczęło mi się kręcić w głowie. Parę sekund oczekiwania na eklezjastę niezmiernie mi się dłużyło. Czekanie na to spotkanie wzbudzało we mnie o wiele większe emocje niźli poprzednie. Wszystko zdawało się nie istnieć, widziałam tylko wyłaniającego się z zakrystii duchownego... którym po raz kolejny nie był Tomasz! Zalała mnie fala gniewu, miałam ochotę wybiec z kościoła. Byłam wściekła na wszystko i na wszystkich. Czułam się oszukana. Nie dowierzałam własnym oczom, ale fakty były takie, że tej mszy naprawdę nie odprawiał Tomasz. Musiałam jakoś to znieść i wytrzymać godzinę na mszy, na której wcale nie chciałam wtenczas być, chociaż zwykle chętnie uczęszczałam na msze. Moje nastawienie do tej mszy diametralnie się zmieniło, kiedy kapłan ją prowadzący zaczął czytać list do Koryntian i usłyszałam: "Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest. (...) Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma...". W oczach zamigotały mi łzy. Poczułam, że muszę być silna i znosić tęsknotę, przez którą tak wielu ludzi na świecie cierpi. Przetrwam ten ciężki dla mnie czas, bo "po burzy zawsze wychodzi słońce". Poza tym, x.Tomasz najbardziej lubił moją wesołą, zawsze uśmiechniętą stronę. Kazanie było o tym, że każdy jest do czegoś powołany. Pomyślałam o ks.Tomku i doszłam do wniosku, że nigdy, przenigdy nie mogę pozwolić na to, by coś lub raczej ktoś stanął mu na drodze, którą obrał sobie przed laty. Może nie mam wielkiego wpływu na innych, ale mogę pilnować siebie, a już to z pewnością bardzo mu pomoże.

Nie mam pojęcia, jak zacząć, co w ogóle napisać. Tego nie da się obrać w słowa. Straciłam przyjaciół. Sama w to nie wierzę. Wszystko stało się tak szybko. Z dnia na dzień utraciłam najbliższych powierników moich tajemnic. Zaczęło się od kłótni z Romkiem, człowiekiem, którego znałam od ponad 6 lat. Zaczynam się zastanawiać czy słowo "znałam" jest odpowiednie. Może po prostu przez cały czas, kiedy ta znajomość trwała żyłam w obłudzie, by czuć, że ktoś mnie rozumie, wspiera? Czyżbym mogła samą siebie traktować z takim okrucieństwem? Tak, okrucieństwem. Nie ma bowiem rzeczy gorszej niż przekonanie się, iż ludzie, których się kochało, dzieliło radości i ufało nie byli tego warci, a "przyjaźń", która was łączyła okazała się jedną wielką pomyłką. Cóż, Romanowi nie mam niczego za złe. On po prostu nauczył mnie w ten sposób, że ludziom nigdy nie można bezgranicznie ufać. Za obecny stan "przyjaźni, która przeminęła" (piszę w cudzysłowie, bo przyjaźń nigdy nie mija, jedynie znajomość się kończy) mogę winić tylko siebie, chociaż to Romek zadecydował o "zerwaniu przyjaźni". Dla swojego dobra powinnam zapomnieć o wszystkim i oswoić się z myślą, że w momencie, gdy człowiek ma problem, to jego "przyjaciele" odwrócą się od niego zamiast mu pomóc. Tak funkcjonuje ten świat. Poprawka: tak funkcjonuje mój świat. Myślę w ten sposób nie dlatego, że jestem pesymistką, po prostu takie miałam doświadczenia z "przyjaciółmi". Wiem, nie wszyscy ludzie to, że się tak wyrażę, świnie. Nawet ja w to wierzę, ba!, mam na to dowody! Z trójki osób, które wiedziały o mnie niemalże wszystko, została jedna. I za to, droga Klaro, dziękuję Ci z całego serca! Ty jako jedyna byłaś przy mnie, jesteś i wiem, że będziesz. Gdyby parę lat temu ktoś mi przepowiedział to, co dzieje się teraz, stwierdziłabym, iż łże. Właśnie pojęłam, dlaczego przysłowie: "prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie" zyskało miano nieśmiertelnego. Ono nigdy nie wygaśnie, ponieważ Matka Ziemia od zawsze mieści w sobie również ludzi fałszywych, dla których nie liczy się osoba, lecz zyski, jakie z niej mają. Dzisiaj 18-tka Elki. Roman też będzie. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że nie będzie wredny i złośliwy, bo wtedy dostanie w zęby. Boże, dlaczego nie mogę dzielić tych najcięższych chwil z Tomaszem? Nie chodzi mi tu o jakieś dzikie romanse, ale o zwykłe wsparcie ze strony przyjaciela, którym nadal jest. Wiem jednak, że nie mogę szukać z nim kontaktu, nie wolno mi i już! To sprawiłoby, że czułabym się jeszcze gorzej. Tak czy siak, teraz to i tak nierealne, bo w poniedziałek wyjechał na ferie. Pewnie dzisiaj wraca, ale mnie to już nie powinno obchodzić. Czas kończyć, jest 3.30, a ja muszę się wyspać.
Bywajcie!

"I z tęsknoty serce już umiera
Męki wielkie cierpi moja dusza
Bo straciłam właśnie przyjaciela
Ten fakt mnie do płaczu zmusza

Myśli moje fruną ku modlitwie
Gdy pobożnie ręce swoje złożę
Może z życia w końcu smutek zniknie
Może jeszcze wszystko to ułożę"

Taki fragment mojego wierszyka. Ach, chwila natchnienia! ;P

Wariuję. Spać po nocach nie mogę. Czemu za nim tęsknię? Drogie Serce, czy nie prościej byłoby tak po prostu zapomnieć i obrać sobie za cel kogoś innego? Takiego, z którym mogłabym spokojnie iść za rękę na ulicy i bez wyrzutów sumienia mówić, jak bardzo go kocham. Takiego, którego mogłabym przedstawić rodzicom i zaprosić na weekend. Takiego, który miałby dla mnie czas zawsze i nie przekładałby naszego spotkania, bo akurat mu msza wypada. Wmawiam to sobie, a jednak wiem, że byłabym zdatna zgodzić się na to, gdyby tylko on chciał. Ale to już za mną, to minęło. Muszę to pojąć, inaczej się wykończę. No i muszę przestać wylewać tu swoje gorzkie żale, lecz zacząć pisać konkretnie o znajomości mojej z Tomaszem, jak to się zaczęło, kiedy pojęłam, iż jest całym moim światem oraz kiedy mi ten świat runął. To jednak później. Teraz kompletnie nie mam na to sił, choroba mnie ździebka bierze.

About this blog

O mnie

Moje zdjęcie
Cierpię, lecz staram się podnosić i żyć dalej. Taka bowiem jest natura człowieka - upadamy, by wstać i dysponować o wiele większą siłą niż dotychczas. "Tak więc trwają wiara, nadzieja, miłość - te trzy: z nich zaś największa jest miłość."
Obsługiwane przez usługę Blogger.

Ilu Was było