27.01.13r. nie dałam rady wstać na 11.00 do mojego parafialnego kościoła (wiadomo, po osiemnastce...), jednak nie miałam zamiaru opuścić mszy. Istniała jeszcze jedna opcja. Mogłam udać się do sąsiedniej parafii na mszę o 17.00. I tak też zrobiłam. To była parafia Tomasza. Nikt nie ma pojęcia, co działo się we mnie przez cały czas oczekiwania. Tuż przed samym wyjściem nie mogłam się opanować - śmiałam się, latałam z kąta w kąt i jednocześnie cała drżałam z ekscytacji oraz... strachu. Tak, bałam się. Nie miałam pojęcia, jaka będzie moja reakcja, gdy wyjdzie na ołtarz. Chociaż do mszy było jeszcze dobre 15 minut, zaraz po wyjściu z samochodu pognałam jak na anielskich skrzydłach do kościoła. Tak bardzo pragnęłam tego spotkania. Zbyt długo go nie widziałam i w tym momencie czułam całą tęsknotę skrywaną przed światem głęboko w sercu. Słychać dzwonek - sygnał, że msza właśnie się rozpoczyna. Organista zaczyna grać, wychodzą ministranci, czuję jak mi serce rośnie i wali, niczym oszalałe. I nagle... koniec, bo akurat tej mszy nie odprawiał Tomasz. Zrobiło mi się niesamowicie przykro, ale po chwili zaczęłam mieć wyrzuty sumienia, ponieważ pojawiłam się na tej mszy głównie ze względu na Tomasza i w tym momencie pojęłam, że się jeszcze od niego nie uwolniłam. Przez jedną złą decyzję cała moja ciężka praca, by móc na chwilę o nim zapomnieć, poszłaby na marne. Ale to nie koniec opowieści. Dwa dni temu też wszystko się jakoś tak ułożyło, że musiałam udać się na tę samą mszę do parafii Pana Wyczekiwanego. Taa, "musiałam"... Chciałam i już, nie mogę wiecznie szukać usprawiedliwienia. Tym razem byłam pewna, iż go spotkam (dowiedziałam się od koleżanki, że tydzień wcześniej miał na wcześniejszą godzinę, więc wychodziła jego kolej, by odprawić tę o 17.00). I znowu ta sama bajka, było nawet gorzej. Nie dość, że wszędzie było mnie pełno, to jeszcze poganiałam rodziców, by się streszczali, bo nie możemy się spóźnić. Uśmiechnięta od ucha do ucha weszłam do kościoła i dumnie zajęłam to samo miejsce, co tydzień wcześniej (z wręcz idealnym widokiem na ołtarz). W głowie rodziły mi się różne scenariusze przebiegu mszy. Przygotowałam się nawet na to, iż Tomasz mnie nie zauważy albo, co gorsza, zignoruje moją obecność. Nie byłam gotowa na jedno... Nie chciałam dopuścić do siebie myśli, że może się nie pojawić i ponownie spotka mnie ogromny zawód. Zaczęłam rozglądać się po kościele - tak dawno mnie tam nie było. Spojrzałam na obraz św. Faustyny i przypomniały mi się rekolekcje (kiedyś dokładniej o nich opowiem). To były wspaniałe chwile... To były nasze wspólne chwile. Z zamyślenia wyrwał mnie dźwięk dzwonka. Stanęłam na baczność z niecierpliwością oczekując "mojego" kapłana. Wyszli ministranci. Wzięłam głęboki wdech, bo zaczęło mi się kręcić w głowie. Parę sekund oczekiwania na eklezjastę niezmiernie mi się dłużyło. Czekanie na to spotkanie wzbudzało we mnie o wiele większe emocje niźli poprzednie. Wszystko zdawało się nie istnieć, widziałam tylko wyłaniającego się z zakrystii duchownego... którym po raz kolejny nie był Tomasz! Zalała mnie fala gniewu, miałam ochotę wybiec z kościoła. Byłam wściekła na wszystko i na wszystkich. Czułam się oszukana. Nie dowierzałam własnym oczom, ale fakty były takie, że tej mszy naprawdę nie odprawiał Tomasz. Musiałam jakoś to znieść i wytrzymać godzinę na mszy, na której wcale nie chciałam wtenczas być, chociaż zwykle chętnie uczęszczałam na msze. Moje nastawienie do tej mszy diametralnie się zmieniło, kiedy kapłan ją prowadzący zaczął czytać list do Koryntian i usłyszałam: "Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest. (...) Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma...". W oczach zamigotały mi łzy. Poczułam, że muszę być silna i znosić tęsknotę, przez którą tak wielu ludzi na świecie cierpi. Przetrwam ten ciężki dla mnie czas, bo "po burzy zawsze wychodzi słońce". Poza tym, x.Tomasz najbardziej lubił moją wesołą, zawsze uśmiechniętą stronę. Kazanie było o tym, że każdy jest do czegoś powołany. Pomyślałam o ks.Tomku i doszłam do wniosku, że nigdy, przenigdy nie mogę pozwolić na to, by coś lub raczej ktoś stanął mu na drodze, którą obrał sobie przed laty. Może nie mam wielkiego wpływu na innych, ale mogę pilnować siebie, a już to z pewnością bardzo mu pomoże.

0 komentarze:

Prześlij komentarz

About this blog

O mnie

Moje zdjęcie
Cierpię, lecz staram się podnosić i żyć dalej. Taka bowiem jest natura człowieka - upadamy, by wstać i dysponować o wiele większą siłą niż dotychczas. "Tak więc trwają wiara, nadzieja, miłość - te trzy: z nich zaś największa jest miłość."
Obsługiwane przez usługę Blogger.

Ilu Was było