Hmm, od czego by tu zacząć... Może od tego, że dzisiaj jest mi wyjątkowo smutno, bowiem mało jest rzeczy gorszych od urodzin spędzonych w samotności, w dodatku ze świadomością, że nic nie znaczymy dla osoby, za którą oddalibyśmy życie. Tomasz chyba nawet nie zna daty mojego urodzenia. Wczorajszy dzień był koszmarny, miałam nadzieję, że może dzisiaj wszystko będzie piękne, ale gdzie tam! Dobrze, że przynajmniej środa była cudowna... O tak, tegoroczny Popielec mogę nazwać prezentem od Boga. Zacznę od tego, iż nie udało mi się przekabacić rodziców i być w niedzielę na mszy odprawianej przez x.Tomka. Starałam się o tym nie myśleć zbyt wiele, chociaż było mi żal straconej szansy. Przedwczoraj udałam się na mszę. Niby nie przyszłam na ostatnią chwilę, jednak ławki w większości były już zajęte. Powolnym krokiem przemierzałam kościół, uważnie rozglądając się za wolnym miejscem. Modliłam się w duchu, abym się gdzieś wcisnęła, ponieważ nienawidzę się cofać i wić po kościele jak tasiemiec po jelitach. Okazało się, że na przodzie są wystarczające luzy, więc zajęłam miejsce w trzeciej ławce. Mogłam być z siebie dumna - przede mną siedziały tylko dwie małe dziewczynki, więc nikt mi nic nie zasłaniał. Właśnie rozstrzygałam w głowie jakąś ważną kwestię związaną z moją wiarą, kiedy nagle ktoś obok mnie śmignął. To był ksiądz, ale nie proboszcz. Przyjrzałam się mężczyźnie. Kogoś mi przypominał, jednak mogłam go oceniać jedynie po budowie ciała, gdyż był odwrócony i nie widziałam jego twarzy. Zniknął w zakrystii. Usilnie próbowałam sobie przypomnieć kim on jest lub kogo mi przypomina i końcu do mnie dotarło. To był Tomasz! Pewnie się dziwicie, jak ja mogłam go nie rozpoznać, ale uwierzcie mi - bardzo się zmienił. Myślałam, że nie wyrobię, z emocji cała się trzęsłam. Taa... żeby tylko to... Byłam pewna, że Tomasz usiądzie w konfesjonale, a mszę odprawi proboszcz, jednak stało się na odwrót. I wtedy oto dostałam głupawki... Chichrałam się jak jakiś psychol przez bite 5 minut mszy, aż w końcu udało mi się przerwać napad śmiechu. Niby co chwila musiałam się doprowadzać do porządku, ale co tam... Skrzydlactwo szalało w brzuchu na całego. Nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Chyba pierwszy raz w życiu przeżyłam coś takiego. Chociaż... nie, nie pierwszy. Takie silne emocje towarzyszyły mi również wtedy, gdy 28.02.12r. wróciłam po feriach do szkoły. Schodziłam ze schodów, dostrzegłam Tomasza i już wiedziałam, że nie mogę bez niego żyć. To było jak grom z jasnego nieba. Dokładnie pamiętam w co był ubrany tamtego dnia. To jest nie fair, że nie mogę go widywać codziennie! Żebym chociaż znała datę naszego kolejnego spotkania... Mogę jedynie przypuszczać, że starą szkołę odwiedzę w maju, ale czy zobaczę się z nim? A jeżeli miałabym go już nigdy nie spotkać? Czasami robię sobie wyrzuty, że kiedykolwiek pozwoliłam sobie na miłość do Tomasza, ale gdy przypomnę sobie wszystkie nasze wspaniałe chwile, dochodzę do wniosku, że warto było. Teraz cierpię, lecz jeszcze całkiem niedawno ta miłość dawała mi tyle szczęścia i siły, uskrzydlała mnie. To takie dziwne uczucie - x.Tomka nie ma w pobliżu, lecz wystarczy, że o nim pomyślę, a zaczynam czuć ucisk na żołądku i uśmiecham się. Miałam pozwolić mu o sobie zapomnieć, jednak nie mogłam się powstrzymać i po raz kolejny, jak w ubiegłym roku, poprosiłam przyjaciółki, by ze względu na mój stan, zechciały wspólnie ze mną wysłać Tomaszowi walentynkę. Postanowiłyśmy wykorzystać młodszą koleżankę, aby dostarczyła kartki (jedna była dla ks.Tomasza, drugą dla jaj wysłałyśmy takiej jednej nauczycielce) do gimnazjalnej poczty walentynkowej. Niestety, poczta już nie chciała ich przyjąć, gdyż zakończył się "nabór", dlatego nasza koleżanka zechciała pobawić się w listonosza i postanowiła dostarczyć walentynki osobiście. Dzisiaj moja przyjaciółka powiedziała mi, że nasza koleżanka znalazła tylko jednego adresata. Jutro mam się dowiedzieć o kogo chodzi. Mam nadzieję, że Tomasz dostał swoją... Tylko coś czuję, że to właśnie on nie pojawił się w szkole i nie dostał od nas walentynki. Będę musiała jakoś to zdzierżyć. Ważne, że widziałam go w środę. Trochę się zawiodłam, bo z początku nawet na mnie nie spojrzał, nie obdarował uśmiechem, lecz później to ja unikałam jego spojrzenia, po prostu nie mogłam. W ogóle to spotkanie, a szczególnie chwila, kiedy uporczywie się we mnie wpatrywał, przypomina mi scenę z filmu "Uwierz w ducha", kiedy Sam (Patrick Swayze) żegna się z Molly (Demi Moore)... Z tą różnicą, że ja się jeszcze kiedyś z Tomaszem spotkam... Przynajmniej mam taką nadzieję...

0 komentarze:

Prześlij komentarz

About this blog

O mnie

Moje zdjęcie
Cierpię, lecz staram się podnosić i żyć dalej. Taka bowiem jest natura człowieka - upadamy, by wstać i dysponować o wiele większą siłą niż dotychczas. "Tak więc trwają wiara, nadzieja, miłość - te trzy: z nich zaś największa jest miłość."
Obsługiwane przez usługę Blogger.

Ilu Was było